W świecie startupów funkcjonuje mit: „żeby się rozwijać, trzeba mieć inwestora”. Wiele zespołów ściga się o rundy, jakby to był jedyny wyznacznik sukcesu. Tymczasem coraz więcej doświadczonych founderów mówi coś zupełnie innego: inwestor to nie pieniądze. To partner, który zmienia zasady gry. I nie zawsze na lepsze.

Nie każdy projekt potrzebuje finansowania z zewnątrz. I nie każda runda inwestycyjna to powód do świętowania. W tym artykule nie przekonuję Cię, że „bootstrapping jest lepszy”. Ale pokażę, dlaczego warto bardzo dobrze się zastanowić, zanim weźmiesz cudze pieniądze.

Inwestorzy przyspieszają — ale też kierują

Przyjęcie inwestora to jak wejście do pociągu. Jedziesz szybciej, ale nie masz już pełnej kontroli nad trasą. Bo inwestor to nie tylko środki na rozwój. To oczekiwania, wpływ, presja i konkretna wizja zwrotu.

Chcesz rozwijać się organicznie? Może nie starczy czasu.

Chcesz spędzać 3 miesiące na testach UX? Może nie będzie zgody.

Chcesz pivotować produkt w oparciu o intuicję? Pojawi się pytanie: „gdzie dane?”

Inwestorzy przychodzą z pieniędzmi — ale też z logiką rynku. A ta nie zawsze zgadza się z Twoją wizją. Zastanów się, czy jesteś gotów z niej zrezygnować.

Bootstrapping daje wolność. Ale kosztuje czas i energię

Rozwijanie się bez inwestora — z własnych środków, przychodów lub pracy „po godzinach” — to droga dłuższa. Czasem bardziej stresująca. Ale… pełna kontroli.

Bootstrapping oznacza:

  • że sam ustalasz tempo rozwoju,
  • że testujesz rynek bez presji wyników kwartalnych,
  • że uczysz się więcej, bo robisz wszystko od podstaw,
  • że na koniec to Ty decydujesz, komu sprzedajesz udziały — i czy w ogóle.

To nie romantyczna wizja „samotnego bohatera”. To twardy wybór: wolność kosztem szybkości. Ale czasem to jedyny sposób, by naprawdę zbudować firmę zgodną z Tobą.

Kiedy warto powiedzieć „nie” inwestorowi?

Warto zrezygnować z finansowania zewnętrznego, jeśli:

  • Twój produkt już zarabia, a problemem nie jest kapitał, tylko koncentracja.
  • Nie potrzebujesz szybkiego wzrostu, bo jesteś w niszy, która nie znosi pośpiechu.
  • Nie chcesz kompromisów w wartościach (np. etyka danych, zero greenwashingu, dostępność).
  • Twój zespół działa najlepiej w autonomii, a nie w strukturze raportowania.
  • Masz doświadczenie lub know-how, który pozwala Ci poruszać się po rynku bez „parasola”.

Niektórzy startupowcy robią wielki ukłon przed inwestorem, by potem… żałować, że oddali nie tylko udziały, ale kierownicę.

Co możesz zrobić, jeśli nie bierzesz inwestora?

Zamiast skupiać się na rundzie, możesz skoncentrować się na tym, co naprawdę tworzy wartość w firmie. Oto sprawdzone sposoby, jak rozwijać startup wolniej — ale mądrzej:

  • Buduj produkt wspólnie z użytkownikami. Nie wydawaj tysięcy na development. Zbuduj prostą wersję (MVP), pokaż ją 5 osobom i zbieraj feedback. Każdy miesiąc testowania to oszczędność w przyszłości.
  • Monetyzuj od początku. Nawet minimalna opłata za konsultację, dostęp czy plik PDF buduje nawyk „daję wartość – biorę za to odpowiedzialność”.
  • Skaluj to, co już działa. Masz 3 klientów? Zastanów się, jak zdobyć 30. Nie szukaj 10 kanałów marketingowych, tylko powtórz to, co zadziałało raz — ale lepiej.
  • Partnerstwa zamiast funduszy. Zamiast pieniędzy od VC, poszukaj firm, które mogą wejść z Tobą w wymianę: technologia za usługę, baza klientów za prowizję, wspólna kampania zamiast reklam.
  • Automatyzuj jak najwięcej. Korzystaj z darmowych lub tanich narzędzi: Make, Notion, Zapier, Canva, Framer, ChatGPT. Dzięki temu działasz szybciej, taniej i bez potrzeby zatrudniania od razu zespołu.

Podsumowanie: Rozwijanie się po swojemu to nie wolniejsze tempo. To inny cel

Nie każdy startup musi ścigać się o rundy. Nie każdy musi mierzyć wzrost wykresem do nieba. Czasem prawdziwym sukcesem jest:

  • firma, którą lubisz prowadzić,
  • produkt, który realnie pomaga ludziom,
  • rytm, który pozwala Ci żyć, a nie tylko gonić.

Inwestor może być szansą. Ale nie musi być obowiązkiem. Bo czasem wolniej znaczy zdrowiej, celniej i dokładniej.

A jeśli kiedyś zdecydujesz się na finansowanie — zrobisz to jako founder, który wie, czego chce. A nie jako ktoś, kto szuka ratunku.

Publikują, bo trzeba. Robią posty, bo inni robią. Wrzucają rolki, podcasty, e-booki, checklisty… tylko po to, żeby „było coś na feedzie”. Ale kiedy zapytasz: „dla kogo to?”, „co ma się wydarzyć po przeczytaniu?”, „czym ten content się wyróżnia?” – zapada cisza. Bo większość treści w marketingu powstaje z obowiązku, a nie z przekonania.

Content marketing miał być rewolucją. Dziś w wielu firmach jest obowiązkiem z Excela. A odbiorcy – widząc go – przewijają dalej bez cienia emocji.


Tworzysz treści czy tylko ich kopie?

LinkedIn wygląda dziś jak podręcznik do nudnego pisania:

✅ 3 punkty,

✅ emoji w leadzie,

✅ cytat z Einsteina na zakończenie.

Firmowe blogi? Artykuły o „ważności komunikacji”, „mocy liderstwa” i „inspirujących zmianach”. Brzmi jak generowane przez korpo-CGPT.

Problem nie leży w formacie. Problem leży w intencji. Content, który nikogo nie obchodzi, powstaje, kiedy zespół przestaje zadawać pytanie: „po co to komu?”.


Za dużo treści, za mało stanowiska

Dziś wygrywa content, który:

  • zajmuje stanowisko („uważamy, że X nie działa”),
  • pokazuje coś niedoskonałego („tak spartoliliśmy kampanię”),
  • opowiada coś osobistego („nie wiedzieliśmy, jak to zrobić — zrobiliśmy tak…”),
  • pokazuje za kulisami („u nas proces wygląda tak:…”).

Wszystko inne? To tło.

Jeśli Twój post nie wzbudza ani sprzeciwu, ani emocji – nie zostanie zapamiętany.


Marketing treści = wyrażanie poglądów, nie tylko informowanie

W 2025 roku treść musi działać jak człowiek, nie jak instrukcja.

  • Ma coś powiedzieć.
  • Ma coś poczuć.
  • Ma coś wywołać.

Najlepsze marki nie mają tylko tonu komunikacji. One mają charakter.

Nie pytają: „czy ten post pasuje do naszego stylu?”

Pytają: „czy on coś znaczy dla naszego odbiorcy – i czy odważyliśmy się to powiedzieć?”


Dlaczego to się nie zmienia?

Bo firmy wolą bezpieczny content niż skuteczny.

Bo nie mają odwagi, by powiedzieć: „to nie działa”.

Bo briefy piszą osoby, które nie mają kontaktu z klientem.

Bo mierzą się z algorytmem, a nie z prawdziwym odbiorcą.

A odbiorca?

On nie czeka na kolejną checklistę z AI.

On czeka na coś, co go poruszy, rozbawi, zdenerwuje, zainspiruje.


Podsumowanie: Content, który działa, to nie ten, który wygląda dobrze. Tylko ten, który boli

Nie ma sensu robić treści „bo tak się robi”. Jeśli nie masz do powiedzenia nic, co wnosi coś prawdziwego — lepiej nie publikować wcale. Ale jeśli masz coś, co może zaryzykować reakcję — mów to.

Bo w świecie nasyconym treścią, tylko treści z charakterem mają szansę na uwagę.

Jeszcze kilka lat temu automatyzacje, integracje i budowa systemów operacyjnych w firmie wymagały zespołu IT. Dziś? Jedna osoba z Make, Zapierem i AI może zbudować strukturę, która działa 24/7, generuje faktury, obsługuje klientów, aktualizuje CRM i wysyła powiadomienia. Czy to znaczy, że każdy może być developerem swojej firmy? I tak. I nie.

Bo nie chodzi o technologię. Chodzi o sposób myślenia. Bo możesz mieć najlepsze narzędzia — i nadal tworzyć chaos zamiast systemu. A możesz mieć jedną osobę z wizją i zdolnością operacyjną, która zbuduje proces, jakiego nie powstydziłby się startup z CTO na pokładzie.


No-code i AI zmieniły reguły gry. Ale nie zmieniły zasad działania

Make i Zapier zrobiły coś rewolucyjnego: zdjęły barierę technologiczną.

Już nie musisz znać języków programowania, by połączyć:

  • Stripe z Google Sheets i Slackiem,
  • CRM z OpenAI i systemem mailingowym,
  • formularz z fakturą, asystentem AI i bazą klientów.

Możesz tworzyć scenariusze, które wyglądają jak kod. Ale nimi nie są.

Dodać do tego GPT (analiza, generowanie, decyzje tekstowe) i… masz moc, która była zarezerwowana dla software house’ów.

Ale z tą mocą przychodzi jedno pytanie: czy naprawdę wiesz, co robisz?


Możesz budować automatyzacje. Ale czy tworzysz system?

Automatyzacja to nie to samo co system.

System to:

  • zestaw spójnych zasad,
  • odpowiedzialność przypisana do człowieka, nie tylko do kroku w Make,
  • zdolność do reagowania, gdy coś się zmieni.

Zbudowanie 20 scenariuszy w Make to nie system operacyjny firmy.

To sieć zależności, która… może się rozpaść przy pierwszej zmianie webhooka, tokena lub osoby w zespole.

Prawdziwy developer swojego biznesu nie tylko robi automatyzacje.

On projektuje, testuje, dokumentuje i upraszcza.

I to właśnie oddziela magię no-code od operacyjnego sabotażu.


Czego nie zrobią za Ciebie Make i Zapier?

  • Nie określą, który moment wymaga decyzji człowieka.
  • Nie zdefiniują, kiedy klient powinien dostać maila, a kiedy telefon.
  • Nie sprawdzą, czy coś ma sens z perspektywy użytkownika.
  • Nie zdecydują, co jest ważne, a co można zautomatyzować później.

To nadal musi zrobić osoba, która rozumie proces — nie tylko jego techniczne kroki.


AI + automatyzacja = potencjał ogromny. Ale to nie gra solo

GPT może analizować dane.

Może wyciągać wnioski.

Może tworzyć treści, reagować, oceniać, porządkować.

Ale:

  • nie zrozumie, czy komunikat pasuje do tonu Twojej marki,
  • nie zinterpretuje napięcia między klientem a Twoim zespołem,
  • nie podejmie decyzji, która wymaga czegoś więcej niż danych: intuicji, doświadczenia, odwagi.

Prawdziwy developer firmy to dziś ktoś, kto łączy AI, Make i własne myślenie strategiczne.

Nie programista. Tylko operacyjny lider, który rozumie, że każdy automat to przedłużenie decyzji — nie ich substytut.


Przyszłość firm to zespoły złożone z ludzi, którzy umieją „poukładać proces”

Nie musisz pisać kodu.

Ale musisz:

  • rozumieć, jak płyną dane,
  • widzieć, kiedy coś wymaga reakcji człowieka,
  • projektować flow, które działa, nawet jeśli wszystko się sypie.

Make i Zapier to tylko ręce.

To Ty jesteś mózgiem operacji.

I właśnie dlatego możesz dziś być developerem swojego biznesu — jeśli myślisz jak systemowiec, nie jak użytkownik.


Podsumowanie: Narzędzia nie budują firmy. Budują ją ludzie, którzy potrafią myśleć systemowo

W 2025 roku nie musisz zatrudniać programistów, by mieć automatyzacje.

Ale jeśli chcesz mieć działający system – musisz mieć w zespole ludzi, którzy:

  • widzą proces,
  • czują zależności,
  • rozumieją, kiedy nie automatyzować,
  • umieją połączyć AI, make i codzienną egzekucję.

Bo nie chodzi o to, czy masz Make.

Chodzi o to, czy naprawdę wiesz, co chcesz, by się działo – kiedy Ciebie nie ma.

Nie chodzi o pieniądze. Nie chodzi o pomysł. Nie chodzi nawet o zespół. Najważniejszy zasób, który decyduje o tym, czy Twój startup przetrwa, to nie coś, co możesz pokazać inwestorowi. To coś, co pokazujesz tylko sobie. To zdolność domykania tematów.

W świecie startupów wszyscy mówią o wizji, innowacji, skalowaniu. Ale nikt nie mówi o tym, co dzieje się między spotkaniem a wdrożeniem. Między ustaleniem a realizacją. Między „zróbmy to” a „jest zrobione”. A to właśnie tam startupy najczęściej umierają.


Wszyscy potrafią zaczynać. Prawie nikt nie potrafi kończyć

Zaczynanie jest ekscytujące:

  • burza mózgów,
  • moodboard,
  • nowe logo,
  • pitch deck,
  • sesja zdjęciowa z zespołem.

Ale kończenie to inna gra:

  • napisanie i wysłanie faktury,
  • doprowadzenie kampanii do końca mimo braku kliknięć,
  • domknięcie testu, mimo że wyniki są nijakie,
  • zrobienie tego, co się obiecało – nawet gdy się już nie chce.

Startupy nie umierają w fazie inspiracji. Umierają w fazie wykonania.


Niedomknięte tematy to wirus operacyjny startupu

W startupach pełno jest niedomkniętych „pętli”. To zadania, które „są w toku” od 3 miesięcy. Funkcje, które miały być wdrożone w zeszłym kwartale. Współprace, które „na pewno się wydarzą”. Umowy, które „są prawie gotowe”.

Każda taka otwarta pętla:

  • drenuje uwagę,
  • buduje napięcie w zespole,
  • tworzy chaos operacyjny,
  • podważa zaufanie między ludźmi.

Niedomknięte rzeczy nie znikają. One się piętrzą — i w końcu zakopują wszystko, co miało być nowe i świeże.


Founder, który nie kończy, nie zbuduje firmy. Nawet genialnej.

Zdolność domykania tematów to:

  • wysłanie maila, który odkładałeś od tygodnia,
  • dopchnięcie onboardingu do ostatniego guzika,
  • zamknięcie wątpliwości i podjęcie decyzji, nawet jeśli nie masz wszystkich danych,
  • zrobienie planu i… zrealizowanie go punkt po punkcie, nie tylko pokazanie na slajdzie.

Wielu ludzi ma pomysły. Wielu ma dostęp do środków. Ale prawdziwy founder to ten, kto wie, że największa wartość jest na etapie egzekucji.


To nie talent. To mięsień

Zdolność domykania to nie cecha wrodzona. To mięsień, który trzeba wytrenować:

  • najpierw w małych rzeczach (odpisać na maila, zamknąć sprint),
  • potem w większych (zatrudnić kogoś, oddać coś publicznie),
  • aż w końcu staje się Twoim stylem działania: „jak zaczynam, to kończę”.

Taki founder buduje firmę, której można ufać. A inwestorzy, klienci, współpracownicy nie szukają geniuszy. Szukają ludzi, którzy dowożą.


Podsumowanie: Startup to nie zbiór pomysłów. To kolekcja domkniętych tematów

Nie zakładaj startupu, jeśli nie masz w sobie zdolności kończenia. Jeśli porzucasz projekty, kiedy robi się trudno. Jeśli boisz się kliknąć „publikuj”, dopóki coś nie będzie perfekcyjne. Startup nie jest miejscem dla ideowców, którzy żyją wiecznym R&D.

To miejsce dla ludzi, którzy działają — nawet w niepewności. Którzy kończą — nawet bez gwarancji sukcesu. I którzy wiedzą, że pierwsze 80% to dopiero początek. Bo liczy się ostatnie 20.

Bo nie wygrywa ten, kto wymyślił więcej.

Tylko ten, kto domknął to, co zaczął.

Przez lata networking był odpowiedzią na samotność w biznesie. Wizytówki, konferencje, „spotkajmy się na kawie” – wszystko to miało zbliżać ludzi i tworzyć pole do współpracy. Ale dziś? Coraz więcej przedsiębiorców wychodzi z takich wydarzeń z poczuciem zmarnowanego czasu, powierzchownych rozmów i zero konkretnych efektów.

To nie znaczy, że networking przestał być potrzebny. On po prostu zmienił swoją formę. I dziś potrzebuje czegoś więcej niż obecności i uśmiechu. Potrzebuje intencji, dopasowania i działania.


Stary networking: dużo kontaktów, mało relacji

Klasyczny networking opierał się na prostym schemacie:

  • poznaj jak najwięcej ludzi,
  • wymień się wizytówkami,
  • „może coś z tego kiedyś będzie”.

Problem w tym, że to „kiedyś” rzadko kiedy nadchodziło.

Dlaczego?

Bo:

  • większość rozmów była przypadkowa, bez kontekstu i celu,
  • ludzie nie wiedzieli, kogo naprawdę szukają,
  • wszyscy byli zajęci mówieniem o sobie, a nie słuchaniem drugiej strony.

Efekt? Zbiór numerów i kontaktów, do których nikt już nie wraca. Wrażenie działania – ale bez realnej wartości.

To właśnie wypaliło klasyczny networking.


Świat się zmienił. Ludzie też

W czasach, gdy każdy:

  • jest przebodźcowany ilością spotkań, DM-ów i informacji,
  • prowadzi firmę szybciej, szuka konkretnych rozwiązań,
  • nie ma czasu na „rozgrzewkę” w relacjach,

nikt nie chce już tracić energii na przypadkowe rozmowy.

Zamiast tego szukamy:

  • dopasowania wartości i intencji,
  • ludzi, którzy mają coś do powiedzenia (a nie tylko pitch),
  • relacji, które są energetyczne i wzajemnie wspierające,
  • platformy, która filtruje, a nie otwiera drzwi wszystkim naraz.

Networking dziś to nie ilość – to jakość

Nowoczesny networking:

  • nie opiera się na wydarzeniach z losowymi osobami,
  • nie zaczyna się od wymiany CV lub prezentacji,
  • nie kończy się pustą obietnicą „odezwę się”.

Zaczyna się od jasnej intencji: czego szukam? Co mogę dać? Kto mnie interesuje?

I od zderzenia konkretów, a nie tylko stanowisk.

To dlatego coraz częściej wygrywają formaty:

  • 1:1 dopasowane rozmowy,
  • mikrosieci tematyczne (np. tylko founderzy, tylko inwestorzy),
  • aplikacje filtrujące po celach, a nie po „kim jesteś”.

Co działa zamiast klasycznego networkingu?

1. Zamknięte, celowe społeczności

Gdzie nie każdy może wejść. Bo zamknięcie nie oznacza elitarności – tylko szacunek do czasu i jakości.

2. Networking z dopasowaniem po celach, nie tytułach

Bo to nie ma znaczenia, czy jesteś CEO czy freelancerem, jeśli nie macie żadnego punktu styku.

3. Spotkania z jasnym kontekstem i pretekstem

Lepiej rozmawiać z 5 osobami, które naprawdę mogą coś razem zrobić, niż poznać 50 i nie wiedzieć, co dalej.

4. Aplikacje i narzędzia, które pomagają spotykać ludzi szybciej, precyzyjniej i bez ściemy

Nie chodzi o social media. Chodzi o realne rozmowy, które coś zmieniają.


Naturalna odpowiedź? MYBZZ

MYBZZ powstało właśnie z tej potrzeby. To narzędzie networkingowe stworzone przez przedsiębiorców dla przedsiębiorców, którzy mają dość przypadkowych rozmów, nieefektywnych eventów i braku konkretu.

Co robi inaczej?

  • Łączy ludzi po celach i zasobach, nie po nazwie stanowiska,
  • Oferuje dopasowanie kontaktów w stylu „biznesowy Tinder” – ale bez scrollowania bez sensu,
  • Daje przestrzeń do poznawania ludzi przed eventem i po nim, żeby spotkania miały ciągłość,
  • Pokazuje, co kto chce osiągnąć – i jak możesz mu w tym pomóc lub on Tobie.

To nie aplikacja do scrollowania. To narzędzie do budowania realnych relacji.


Podsumowanie: networking się nie skończył. On dojrzał

To nie tak, że ludzie przestali chcieć się poznawać.

Po prostu przestali mieć czas na:

  • pustą wymianę wizytówek,
  • rozmowy bez kontekstu,
  • obecność bez działania.

Nowoczesny networking to:

  • jakość ponad ilość,
  • dopasowanie ponad przypadek,
  • rozmowa ponad autoprezentację.

I właśnie dlatego klasyczny model się wypalił. Bo nie był na to gotowy.

Dziś liczy się to, kto naprawdę do Ciebie pasuje – i z kim możesz zrobić coś wspólnie.

A żeby to się zadziało, potrzebujesz nie tylko chęci.

Potrzebujesz narzędzi, które myślą razem z Tobą.

Takich jak MYBZZ.

To już nie science fiction. To codzienność: AI generuje posty, reklamy, newslettery i hasła kampanii. Z prędkością światła i bez zmęczenia. Ale jeśli masz wrażenie, że coś w tym przekazie jest… nijakie – masz rację. Bo choć sztuczna inteligencja potrafi pisać, to nie potrafi czuć. A skuteczny marketing zaczyna się od emocji.

W tym artykule nie znajdziesz straszenia AI, ani peanów na jej cześć. Znajdziesz za to uczciwe porównanie: kiedy człowiek wygrywa z maszyną, a kiedy warto jej oddać klawiaturę.


AI nie tworzy przekazu. Ono przetwarza to, co już było

Algorytmy językowe jak ChatGPT nie wymyślają. One kalkulują, co jest najbardziej prawdopodobne jako następne słowo. Brzmi bezpiecznie, ale właśnie dlatego:

  • wszystkie teksty brzmią podobnie,
  • większość treści nie wnosi nic nowego,
  • przekaz staje się „ładny”, ale… bezpłciowy.

Maszyna nie ma punktu widzenia. A marketing bez punktu widzenia to tylko informacja. Nie komunikacja.


Gdzie AI jest lepsze od człowieka?

W szybkości i efektywności:

  • generuje propozycje nazw, haseł i struktur tekstów,
  • pomaga testować wiele wariantów reklam i tematów,
  • przyspiesza briefing, outline’y, propozycje leadów.

To idealny asystent. Ale fatalny lider.

Bo AI wie, jak się mówi – ale nie wie po co. A to różnica fundamentalna.


Człowiek wie, czego się boi. A AI tylko czyta o emocjach

Człowiek, który pisał newsletter o wypaleniu, sam go kiedyś doświadczył.

Osoba, która nagrywała rolkę o nieudanym produkcie, naprawdę go testowała.

Founder, który wrzuca post o braku snu, nie potrzebuje prompta, żeby wiedzieć, co czuje.

I dlatego jego przekaz działa. Bo ma:

  • konkret (co się wydarzyło),
  • uczucie (co poczuł),
  • refleksję (co z tego wynika).

AI potrafi napisać, że „wypalenie to problem naszych czasów”. Ale to zdanie nie boli. Nie zostaje. Nie zmienia niczyjego myślenia.


Jak wygląda content „czysto AI”?

  • Gładkie zdania, które pasują wszędzie i nigdzie,
  • Frazy jak „w dzisiejszym dynamicznym świecie” i „warto o tym pamiętać”,
  • Zero konkretnego zdania, z którym możesz się nie zgodzić.

To nie jest zły content. To jałowy content. I to właśnie on zasypuje dziś internet.


Najskuteczniejszy marketer 2025 roku to… hybryda

Nie AI. Nie człowiek. Tylko człowiek, który wie, jak korzystać z AI bez utraty głosu.

Taka osoba:

  • wykorzystuje AI do szkieletu, a nie gotowca,
  • dodaje własne emocje, język i stanowisko,
  • wie, że content = logika + napięcie + serce,
  • rozumie, że algorytm nie zrobi za nią storytellingu – tylko go przyspieszy.

To nie czas „zamiast ludzi”. To czas inteligentnego użycia maszyn przez ludzi z charakterem.


Przyszłość nie polega na wyborze: AI czy człowiek?

Bo maszyna może robić wszystko… oprócz bycia Tobą.

Może:

  • pisać treści szybciej,
  • generować teksty masowo,
  • analizować dane.

Ale nie może:

  • przeżyć konkretnego momentu,
  • mieć opinii na temat polityki, ceny, feedbacku,
  • opowiedzieć, jak wyglądała porażka po drugiej stronie ekranu.

A jeśli Twój marketing nie ma tego wszystkiego — nikt nie będzie go pamiętać.


Podsumowanie: AI to nie koniec marketingu. To koniec nijakiego marketingu

AI zabiło przeciętność.

Bo dziś każda marka może mieć ładne teksty, szybkie kampanie i „spójny głos”.

Dlatego przestaliśmy klikać.

Klikamy tylko w to, co:

  • mówi coś nowego,
  • trafia w nas jak cios,
  • nie brzmi jak generator – tylko jak człowiek.

Maszyna pisze. Ale człowiek decyduje, co warto powiedzieć.

I to on nadal wygrywa ten wyścig.

Możesz mieć tysiąc kontaktów w telefonie. Możesz mieć pięć tysięcy znajomych na LinkedInie. Możesz mieć sto wizytówek w szufladzie. Ale jeśli w sytuacji kryzysowej nie wiesz, do kogo zadzwonić — to nie masz sieci kontaktów. Masz tylko zbiór nazwisk.

Żyjemy w czasach, w których pozyskiwanie kontaktów stało się banalnie proste. Wystarczy kliknąć „connect”, „follow” albo wręczyć elegancki kartonik z logo. Ale zbudowanie relacji, z której coś wynika — to zupełnie inna liga.


Wizytówka to dowód, że się spotkaliście. Nie że się znacie

Wizytówki były kiedyś świętością. Dziś są jak ulotki: dostajesz, chowasz, zapominasz.

Często wracamy z eventów z garścią karteczek i żadnym punktem zaczepienia.

Bo:

  • nie było wspólnego celu,
  • rozmowa trwała 3 minuty przy stoliku z kawą,
  • po spotkaniu nie dzieje się… nic.

Wizytówka to pamiątka. Relacja zaczyna się dopiero wtedy, gdy po spotkaniu ktoś podejmuje działanie. Pisze. Proponuje. Dopytuje. Wraca z wartością.


LinkedIn to katalog ludzi. Ale rozmowa to coś więcej niż kliknięcie „follow”

LinkedIn daje iluzję połączenia. Masz dostęp do kogoś. Widzisz, co publikuje. Możesz wysłać wiadomość.

Ale… czy to znaczy, że ta osoba Cię zna? Że wie, czym się zajmujesz? Że chce z Tobą współpracować?

Nie.

Relacja zaczyna się tam, gdzie kończy się widoczność, a zaczyna wymiana:

  • wartości,
  • uwagi,
  • zaufania,
  • konkretów.

Dlatego coraz więcej osób czuje frustrację związaną z LinkedInem. Zamiast rozmów — wiadomości kopiuj-wklej. Zamiast kontaktu — obserwowanie się z daleka.

To nie networking. To monitoring.


Potrzebujemy nowego języka relacji w biznesie

Świat się zmienił. Dziś chcemy:

  • spotykać się z ludźmi, którzy naprawdę nas rozumieją,
  • rozmawiać o tym, co ważne – nie tylko co w portfolio,
  • oszczędzać czas, ale pogłębiać relacje.

A to wymaga:

  • filtrowania kontaktów po intencji, nie tylko zawodzie,
  • szybkiego przejścia od „poznania” do działania,
  • zbudowania środowiska, gdzie rozmowa jest czymś więcej niż wiadomością na LinkedInie.

Odpowiedź? MYBZZ

MYBZZ to aplikacja, która została stworzona właśnie z tej potrzeby.

Nie kolejny feed. Nie scrollowanie bez celu.

Tylko konkretna przestrzeń, gdzie:

  • łączysz się z osobami na podstawie celów i zasobów,
  • możesz szybko zobaczyć, z kim naprawdę warto porozmawiać,
  • wychodzisz poza wizytówkę i poza LinkedIn — do realnej rozmowy 1:1.

MYBZZ traktuje networking jak coś intencjonalnego.

To nie miejsce do bycia widocznym. To miejsce, żeby coś z kimś stworzyć.


Co działa w relacjach biznesowych dziś?

1. Autentyczna obecność, nie obecność wszędzie

Lepiej mieć 3 osoby, z którymi działasz, niż 300, które tylko widzą Twoje posty.

2. Dopasowanie, nie przypadek

Ludzie szukają konkretnych wartości, kompetencji, zasobów. MYBZZ ułatwia znalezienie tych, którzy pasują.

3. Prywatna rozmowa, nie publiczny zasięg

W świecie komentarzy i lajków, największa wartość dzieje się w rozmowach poza feedem.

4. Intencja, nie „sieć kontaktów” dla sportu

Po co Ci setki osób w CRM-ie, jeśli nie masz z nimi kontaktu, tematu, celu?


Podsumowanie: relacja zaczyna się wtedy, gdy ktoś chce Ci odpowiedzieć

Nie budujesz sieci przez obecność. Budujesz ją przez zaufanie, wymianę, cel.

Wizytówka to symbol. LinkedIn to platforma.

Ale prawdziwa relacja to rozmowa, która się nie kończy na „dodano do znajomych”.

Dlatego przyszłość networkingu to:

  • aplikacje, które łączą z sensem (jak MYBZZ),
  • społeczności, które nie mają miliona członków, tylko właściwe osoby,
  • rozmowy, które nie są przypadkowe – tylko potrzebne.

W świecie przesytu kontaktów wygrywają Ci, którzy potrafią odróżnić relację od reliktu.